Autobus nie zdążył wyhamować. Uderzył w dużego odyńca. Pozostałe dziki bez problemów przemieściły się na drugą stronę szosy. Czarny zwierz leżał na skraju jezdni i wydawało się, że dogorywa. Kierowca nie zatrzymał pojazdu. Zaklął tylko szpetnie i przyśpieszył. To był ostatni kurs z Mirachowa do Kartuz, a opóźnienie spowodowane wcześniejszą awarią było już i tak bardzo duże. Na tej trasie w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia PKS był praktycznie jedynym środkiem lokomocji, którym można było się względnie szybko przemieszczać. W niewielkiej odległości za autobusem jechał motocyklista. Widział całe zdarzenie jak przez mgłę, ale szybko zareagował i stanął. Józef był doświadczonym myśliwym. Wracał z polowania, z bronią w futerale przewieszoną przez plecy. Spokojnie podszedł do dzika i szacując rozmiary jego tuszy sądził, że święty Hubert teraz wynagrodził mu trudy ostatnich tygodni bezkrwawych łowów.

niedowierzaniem oglądał fantastyczny oręż zwierza. Był imponujący. Szybko oszacował, że tusza ma dobrze ponad sto kilogramów. Zaczął się nawet zastanawiać jak przetransportować dzika do Kartuz. Zabierał się właśnie do patroszenia, ale nie zdążył nawet zareagować na szybką szarżę odyńca. Pochylonego nad sobą człowieka dzik wręcz staranował, rozrywając mu mięsień czworogłowy jednej nogi i powłokę brzuszną. Siła uderzenia była tak wielka, że myśliwy spadł ze skarpy koziołkując i zatrzymał się dopiero w rowie. Leżąc na wznak zemdlał. Napastnik zsunął się również do rowu, ale kilka metrów od swojej ofiary. Poniechał człowieka. Z trudem wspiął się na skarpę po drugiej stronie i zniknął w zagajniku.

Józef ocknął się po kilku minutach i z kroplami potu na twarzy jeszcze raz przeżywał całe zdarzenie. Dopiero po kilkunastu sekundach potężny ból przywrócił go do rzeczywistości. Dopiął wojskowym pasem kurtkę na wysokości brzucha i wsiadł na motocykl. Nie wie jak dojechał do maleńkiego szpitala przy stadionie w Kartuzach.

Przebudził się dopiero w nocy. Nie był w stanie zapanować nad bólem. Wprawdzie szwy trzymały mocno, ale ich ilość nawet na nim robiła wrażenie. Był zaprawionym w boju żołnierzem podczas II wojny światowej. W wielu bitwach nie odniósł żadnej rany. Dopiero kaszubski dzik pokazał mu czym jest prawdziwy ból.

Następnego dnia odwiedziła go dwójka kolegów. Hubert zorientował się już wcześniej w sytuacji, bo kierowca zgłosił na bazie kolizję i dokładnie określił miejsce zdarzenia, a lekarz również był myśliwym. Dzika jednak nie znaleziono. Z całą pewnością przeżył, bo pies podjął trop ale w końcu go zaniechał. Opowiadanie Józefa mocno zmroziło krew w żyłach obu towarzyszy łowów, a jego rany i posiniaczone ciało dopełniały zgrozy. Podczas kolejnych odwiedzin, a minęło zaledwie kilka dni, myślał już o polowaniu. Rany dobrze się goiły i po trzech tygodniach wrócił do domu. O polowaniu nie mogło być jednak mowy. Wydobrzał przed wykopkami, a że dziki były pasją jego życia, ruszył w pole.

Dubeltówka uzbrojona w kiepską lunetę z czasów wojny nie była w nocy gwarantem sukcesów, ale przy księżycu i odrobinie szczęścia podczas podchodu dawała nadzieję. Szczególnie, gdy jeden z zaprzyjaźnionych rolników ciągle narzekał na szkody w swoich najlepszych ziemniakach. Smaczku dodawał fakt, że duży dzik ciągnie za sobą rapetę i przemieszcza się znacznie wolniej od innych. Taka informacja od razu zahipnotyzowała Józefa. Przemierzali z Hubertem wszystkie okoliczne kartofliska, ale ani nocne zasiadki, ani poranne podchody nie kończyły się sukcesem. Owszem, strzelili po warchlaczku, ale odyniec gdzieś się wyniósł. Dopiero na pierwszej polnej zbiorówce naganiacze widzieli wolno poruszającego się dużego dzika, który miał wyraźnie uszkodzony tylny bieg.

Kiedy nastały chłody i spadł duży śnieg jazda motocyklem stała się niebezpieczna. Obaj myśliwi odpuścili sobie polowania indywidualne. Uczestniczyli tylko w niedzielnych zbiorówkach, a tych było jak na lekarstwo i nie tam się odbywały gdzie teoretycznie mógł przebywać obiekt ich marzeń. Józef nie dał jednak za wygraną. Zrobił sobie tygodniowy urlop i zakwaterował się u znajomego gospodarza. Rolnik był szczęśliwy, bo wreszcie ktoś mu będzie pilnował zakopcowanych ziemniaków.

Siedzisko na starej wierzbie było dobrze zamaskowane. Podłoga wyścielona słomą, poduszka pod tyłkiem i żerdzie po bokach obite deskami. Wspaniała ochrona przed wiatrem. Opatulony kożuchem, z baranicą na głowie, mógł wytrzymać nawet kilka nocy. Nigdy nie rozstawał się z własnej roboty nalewką. Ćwiartuchna malinówki na noc wcale nie była ilością nadmierną ...

Dziki powoli przesuwały się w stronę zabudowań. Ciemna noc sprzyjała ich wyprawie, choć na tle bieli śniegu i tak ich sylwetki były widoczne. Silne tabakiery zakończone gwizdami z trudem rozorywały mocno przymarznięte grudy. Przykryta deskami i gałęziami słoma nie była już wielkim problemem. Lochy z tegorocznym przychówkiem i kilkoma przelatkami długo nie ucztowały. Już po kilkudziesięciu sekundach padły dwa strzały. Warchlak znajdujący się najbliżej siedziska został na miejscu. Breneka przetrąciła mu kręgosłup. Drugi dzik zaznaczył strzał, ale ruszył za watahą.

Józef przesiedział prawie całą noc. Dziki przyszły przed czwartą. Oglądał je długo, ale nie znalazł wśród nich odyńca. Nie chciał czekać, aż zdemolują cały kopiec i dlatego zdecydował się na dwa szybkie strzały. Co do tego drugiego nie miał pewności, czy trafił, bo wycinek był już w ruchu. O tej porze zabrakło ulubionego napoju. Całe ciało zdrętwiało. Zwlókł się z trudem i powoli zszedł z drabiny. Nie był w stanie zrobić nawet kilku kroków. Był szczęśliwy. Obiecał gospodarzowi dzika i słowa dotrzymał. Wreszcie ruszył dużą rynną wyżłobioną w śniegu. Już po kilkunastu metrach wyraźna farba. Zwierz leżał na krawędzi lasu. A tu kolejna niespodzianka. Za watahą podążał odyniec. Został w bukach i gdyby nie wystrzały, pewnie by dołączył do buchtujących pobratymców. To było z całą pewnością jego „dziczysko”. Tak kulejącego odyńca nazywali okoliczni mieszkańcy.

Oba wypatroszone dziki zawisły na hakach w stodole. Biesiadowali do obiadu. Pieczona wątroba, moc alkoholu i szampańskie humory. Po obiedzie Józef zasnął jak zabity. Obudzili go dopiero przed dwudziestą. Tym razem chciał skorzystać ze zwyżki przy kopcach na drugim końcu gospodarstwa. Niestety, ta czatownia nie była już ani tak wygodna, ani nie chroniła przed wiatrem. Kilka zbitych desek z oparciem i belka pod nogami. Całe szczęście, że nie wiało, bo nie wytrzymałby tam nawet godziny. Jeden z kopców był naruszony. Dziki i tu poprzedniej nocy musiały buchtować. Przyszły szybciej niż się spodziewał. Dwa spore wycinki i przelatek już po kilkudziesięciu minutach dobrały się do ostatniego z trzech kopców. Ten był najdalej od siedziska i o skutecznym trafieniu nie mogło być mowy. Ponad sześćdziesiąt metrów to zbyt daleko na brenekę, a spłoszona zwierzyna już nie wróci.

Dziki opychały się ziemniakami do granic możliwości. Przelatek dość nieostrożnie zbliżył się do miejsca, w którym żarł jego większy brat i dostał mocnego kuksańca. Odskoczył nerwowo i przemieścił się do pierwszego kopca. Na taki obrót sprawy czekał Józef. Złapał dzika w krzyżu lunety, ale kątem oka dostrzegł ruch pod lasem. Dziczy „tramwaj” zdawał się nie mieć końca. Trzeba było odłożyć broń i zaczekać. Wczorajsza wataha, tym razem już z potężnym odyńcem zmierzała na ucztę. Tyle dzików mogło przyprawić o zawrót głowy. Wydawało się, że ostatni mały kopiec topnieje w oczach.

Dziki żarły szybko i nerwowo, a ich mlaskanie i chrupanie doskonale słyszały uszy myśliwego. Emocje sięgnęły zenitu gdy do kopca dotarło „dziczysko”. Ten potężny odyniec, wyraźnie kulejący, rozepchnął całe towarzystwo i pochłaniał ziemniaki, tylko je przegryzając. Ucztował na całego. Był jednak zbyt daleko na strzał. Zniecierpliwiony Józef przeżywał prawdziwe katusze. Przenosił krzyż lunety z jednego „czarnucha” na drugiego, ale „dziczysko” było wciąż nieosiągalne. Stłoczona wataha rozpierzchła się dopiero, gdy jedna z loch fuknęła. Odyniec wolno ruszył w kierunku lasu. Józef nie mógł już dłużej czekać. Wypalił do najbliższego przelatka. Miał trzeciego dzika, ale nie o nim marzył ...

Kolejne dni upłynęły bez sukcesów. Tylko lis strzelony ostatniej nocy poprawił humor myśliwemu. Wataha musiała przenieść się do innego rewiru, bo na kolejnych zbiorówkach, ani na polowaniach indywidualnych dzików już nie widziano. Wiosną Józef polował na piżmaki, kaczory i słonki. Tego typu łowy uwielbiał, ale o „dziczysku” nie zapomniał. Koledzy śmiali się, że przeżył wojnę bez najmniejszej rany, a dzik okaleczył go na zawsze. Cielesne rany tak nie bolały, najgorsza była ta na honorze ...

Latem los wystawił go na kolejną próbę. Owies puścił mleczko i czarna brać zaczęła tłumnie odwiedzać dojrzałe zboża. Na Kamionce nie było zbyt wielkiego ruchu. W wielu miejscach owies jeszcze nie nadawał się do skoszenia, ale w innych można było „pomlaskać” sobie ze smakiem i zaspokoić apetyt. Ścieżek wydeptanych przez dziki było niewiele i nie należały do zbyt czytelnych, choć jedna wyraźnie wskazywała na obecność „dziczyska”. Taka nowina nie pozostawiała złudzeń. Szybka budowa zwyżki nad rzeką i kolejne nocne zasiadki. Całe życie zawodowe podporządkowane majestatycznemu dziczemu inwalidzie.

Po dwóch deszczowych nieudanych nocach Józefa ogarnęło zwątpienie. Może dzik powrócił na stare pielesze, a może żeruje w innym miejscu. Dobra wiadomość była taka, że nikt owsa kosił jeszcze nie będzie ze względu na pogodę. Pierwszy bezdeszczowy poranek zastał myśliwego na siedzisku. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. W jego kierunku przemieszczał się duży dzik. Był znacznie wyższy od owsa i wyraźnie kierował się w stronę rzeki. Jeżeli ją przejdzie nie da już okazji do strzału. Wytrawny tropiciel szybko znalazł się na trawie i ruszył wzdłuż Łeby. Dzika doszedł już w wodzie. Nie widział go jeszcze, ale słyszał. Luneta przy oku i krzyż szukający celu. Przez kilka sekund zamarł w bezruchu. Wreszcie jest. Strzał za słuch i straszliwa wodna fontanna. Tylko obcierka. Kolejny strzał na komorę. Zaznaczył, ale uszedł w zarośla. Józef zgłupiał. Zamiast odczekać kilkanaście minut, ruszył przez wodę do miejsca drugiego strzału. Obfita posoka zachęcała do poszukiwań. Wysokimi trawami dotarł do lasu. Tu farby było znacznie mniej. Ranny zwierz zatrzymał się na moment i odpoczywał. Jeszcze jeden przystanek i zaległ w podrostach.

Tropiciel dotarł pod okap starszego drzewostanu i zdębiał. Odyniec ruszył w jego kierunku. Szybki skład i dwa pociągnięcia za spust. Tylko dwa głuche uderzenia iglicy. Józef zapomniał załadować broń. Całe szczęście, że „dziczysko” goniło resztką sił, bo nie starczyło już impetu na skuteczny atak, ale mięsień brzuchaty prawej łydki mocno ucierpiał. Leżący człowiek zdążył załadować broń i celując po lufach umieścił kulę między świecami ...

Odyńca oszacowano na poczcie w Kartuzach. Po wypatroszeniu „dziczysko” warzyło 143 kilo. Okazało się, że oprócz brenek Józefa była jeszcze przestrzelina pod kręgosłupem i kilka śrucin.

Andrzej Klaman

Kategoria: Wydarzenia