Szczęśliwy myśliwy


Jeszcze kilkanaście minut i dotrę do celu. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Ostatnie kilometry pokonaliśmy z szybkością typową dla będącego na spacerze rowerzysty. Chciałem zdążyć przed zmierzchem, bo czekała mnie jeszcze przynajmniej godzinna wędrówka. Pokaźny plecak i broń w futerale raczej nie przyśpieszą marszu, a nie lubię w ciemnościach błądzić po nieznanej mi okolicy. Wreszcie stacja docelowa, tyle tylko, że zostałem zupełnie sam. Żadnych ludzi, znaków i w dodatku porywisty wiatr z deszczem. Jedna droga, ale nie wiadomo dokąd pójść. Ruszyłem w stronę lasu, z nadzieją, że dawna nadleśniczówka będzie właśnie tam. Po kilku minutach miałem już pewność, bo przejeżdżający motocyklista zabrał mnie do osady leśnej. Gdyby nie pomoc uczynnego człowieka, pewnie przemókłbym do suchej nitki.

 

 

W budynku nikogo nie zastałem. Ujadający przy budzie pies głosił przybycie intruza, ale i on po chwili zamilkł. Na taki scenariusz nie byłem przygotowany. Umówiłem się z właścicielką domu, że przyjadę ostatnim pociągiem i dotrę do osady sam. Miała mnie zakwaterować i omówić warunki polowania. Mogłem tylko czekać i mieć nadzieję, że taka sytuacja nie potrwa zbyt długo, bo deszcz i zimno powoli stawały się nie do zniesienia. Prawie dwie godziny przesiedziałem na ganku tej wymarłej posesji. Gdyby nie zimowa kurtka i ciepłe buty, drżałbym jak w febrze. Dopiero hałas dojeżdżającego do zabudowań starego gazika obudził mnie z chwilowego letargu.

Nadleśniczyna była panią w średnim wieku. Wyglądała atrakcyjnie i sprawiała wrażenie kobiety niezwykle energicznej. Przywitała mnie bez entuzjazmu, dziwiąc się, że w grudniu ktoś chce jeszcze polować na byki. Bardziej szukała chętnych do odstrzału łań, bo na wykonanie planu raczej nie było nadziei. Tymczasem, trafił się miłośnik byków, po dawno zapomnianym rykowisku. Widocznie na takiego wyglądałem. Pani Barbara była prezesem miejscowego koła łowieckiego i siostrą łowczego. Żeby było jeszcze śmieszniej, łowczy był leśniczym na jej terenie. Kiedy siedzibę nadleśnictwa przeniesiono do miasta, wykupiła te zabudowania wraz z ziemią po preferencyjnej cenie. Domostwo było w opłakanym stanie, ale po trzech latach od zakupu udało się wiele wyremontować. Myśliwi rzadko odwiedzali to miejsce, w zasadzie tylko w czasie rykowiska i po zbiorówkach. Pokoje na piętrze wynajmowała najczęściej przygodnym turystom. Po sezonie zdarzało się to sporadycznie.

Drewno w kominku długo się rozpalało, ale gorąca herbata z cytryną szybko poprawiły nam humor. Kiepskie trofea na ścianach raczej nie świadczyły o dużych sukcesach łowieckich, choć jeden wieniec wyglądał na medalowy. Przedwojenne meble i niewielki dywan dopełniały reszty. Jak na lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku, mieszkanie urządzono ze smakiem. Właścicielka miała dobry gust.

- Na długo chce pan wynająć pokój? Im dłużej, tym niższa cena za dobę. Za cały miesiąc będzie jeszcze taniej! Co się zaś tyczy polowania, to o tej porze roku opłata za byka jest symboliczna, bo ciężko coś dobrego trafić. Powiem panu szczerze, to prawie niemożliwe. Gdyby jednak jakimś cudem się udało, można wyzerować zapłatę, strzelając trzy łanie. Odpowiada panu? - Mam nadzieję, że będę mógł zostać do połowy stycznia. Zapłacę z góry. Chyba, że nie będzie pani spędzała tutaj świąt. Wigilia już za dwa tygodnie, może to wystarczy. Chcę odpocząć i pooddychać leśnym powietrzem. Polował będę tylko przy okazji. Takie wyzerowanie ceny bardzo mi pasuje.

W pokoju na górze było zimno, ale przytulnie. Z okna rozciągał się widok na bagna, obok których przepływał strumień, a dalej już tylko las. Mapa obwodu znajdowała się przy książce wpisów. Prześledziłem ją dokładnie. Na jej podstawie nakreśliłem sobie szkic pierwszej marszruty. Następnego dnia wyruszyłem do lasu. Wiele upraw, kilka zrębów, duża łąka i cztery ambony. Nie znalazłem żadnej zwyżki. Trochę mało urządzeń jak na tak wielki obwód. Ponad cztery godziny trwała ta poznawcza eskapada. To tylko niewielki wycinek łowiska, ale i tak mi się podobało. Pod wieczór usiądę na ambonie przy zrębie, w pobliżu starych dębów. W budynku nikogo nie zastałem, ale miałem już swój klucz i mogłem coś zjeść. To coś, to fasola po bretońsku i kawa zbożowa. Do powrotu mojej gospodyni musiało wystarczyć.

Ambona była bardzo wysłużona. Z trudem wgramoliłem się na górę. Szczeble mogły się w każdej chwili wyłamać. Widok z góry przyprawiał o zawrót głowy. Rekompensował całą resztę. Nie minęło nawet pół godziny, a środkiem zrębu przedefilowała niewielka chmara jeleni. Cztery łanie, dwa cielaki i szóstaczek. Byczek nie był obiektem zainteresowania, ale ostatnia łania już tak. Po strzale została na miejscu. Jeszcze na moment jelenie zatrzymały się za zrębem. To wystarczyło na oddanie kolejnego strzału. Cielak dołączył do pokotu.

Pani Barbara z zaciekawieniem zareagowała na moją relację. Na zbiorówce nie padł ani jeden jeleń, a indywidualnie ostatnią sztukę pozyskano pod koniec października. Nie sądziła, że tak szybko coś upoluję. Największym problemem było przewiezienie zwierzyny do skupu. Łowczy nie był zachwycony nocną pracą, ale musiał się sprężyć i załatwić sprawę. Zasiedliśmy we trójkę do mocno spóźnionej kolacji. Nie wierzyłem własnym oczom. Znałem go ze strzelnicy. Spotkaliśmy się kilka razy na zawodach. Poznał mnie od razu.

- Nie sądziłem, że to ty. Gdzie cię przyniosło. Czego ty szukasz na naszych leśnych pustkowiach? Dobre byki przychodzą tu tylko na czas rykowiska i w dodatku od sąsiadów. Nic dobrego tu nie znajdziesz. Mamy jeszcze trzy sztuki do wykonania. Może jakoś się uda, ale z łaniami tragedia. Pozostało dwanaście.

- No, to jedna mniej. Twoja siostra powiedziała, że mogę tu posiedzieć do połowy stycznia. Będę miał co robić.

- Chyba wierzysz w cuda. Mamy 22 myśliwych, a nie umiemy wykonać 20 łań. Niewielu teraz poluje, a doskonale znają łowisko i jakoś nie wykonali nawet połowy. To nie takie proste. Ja strzeliłem tylko dwie, a Basia jedną. Kto wie, może będziesz miał trochę więcej szczęścia. Pokażę ci, gdzie żerują dwie chmary, ale to daleko. Jak spadnie śnieg, będziesz mógł za nimi trochę pochodzić.

 

Podczas kolacji przeszliśmy z Basią na ty, a Adam rozgadał się o strzelectwie. Miał wielkie plany, tylko nie było chętnych do ich realizacji. W najbliższym miasteczku znajdowała się kiepska strzelnica, ale można było potrenować. Spędzał tam dużo czasu i sądził, że zarazi tym innych. Naśladowców było niewielu.

W nocy spadł pierwszy śnieg. Przez połowę dnia poznawałem kolejną część obwodu. Nie było jeszcze żadnych śladów. Zwierzyna nie ruszała się ze swoich mateczników. Po południu zrobił się ruch. Wyglądało to bardzo zachęcająco. Duża chmara jeleni zaczęła żerować w sośniaku. Nie sądziłem, że tak łatwo będzie można je podejść. Krzyż na zeszłorocznej łańce i pociągnięcie za spust. Kolejny strzał podczas skoku przez drogę, ale to już było dużo trudniejsze. Obie sztuki mocno farbowały. Leżały kilkadziesiąt metrów dalej. Basia była zachwycona. Adam też, ale znowu musiał załatwić transport. Nie miał wyboru, tylko on mieszkał w pobliżu i dysponował odpowiednim samochodem. Kolacja miała bardziej wesoły przebieg. Zabalowaliśmy do północy. Adam nie pojechał do domu. Został z nami.

Przez kilka kolejnych dni nic nie widziałem. Dosypało śniegu i podchód nie był cichy. Miałem czas na inne ambony. W sobotnie popołudnie siedziałem przy dużej łące. Basia i Adam również polowali, tylko w zupełnie innej części łowiska. Jeszcze przed zmierzchem padły dwa strzały. Komuś dopisało szczęście. Na łące zaczęły żerować sarny. Było ich coraz więcej. Po kilkunastu minutach do towarzystwa dołączył niewielki ósmak. W ścianie lasu zamajaczyło jeszcze kilka sylwetek. Pewnie jelenie. Tylko, czy mają coś na łbach? W szkłach lornetki trudno było to określić, bo stały za świerkami. Dopiero po kwadransie dołączyły do pierwszej sztuki. Trzy byki. Dwa dziesiątaki i obustronnie koronny dwunastak. Mogłem sobie tylko popatrzeć.

Basia strzeliła nieregularnego dwunastaka. Była szczęśliwa jak małe dziecko. Selekt o dość dużej masie wieńca. To już drugi w tym roku. Zrobiła nam doskonałą kolację. Adam był chyba przygnębiony, siedział jak struty i tylko przytakiwał od niechcenia siostrze, gdy ta opowiadała o całym zdarzeniu. Coś w sobie tłamsił, ale się nie uzewnętrznił. Był jakiś nieobecny. Nad ranem siedziałem na tej samej ambonie. Lis myszkował na obrzeżach łąki przez kilkanaście minut. Przyjemnie było popatrzeć na zabawę rudzielca. Po drugiej stronie łąki pokazały się dziki. Buchtowały pod dębami. Locha z warchlakami i dwa przelatki. Za nimi stało coś jeszcze. Nie dało się rozpoznać rodzaju zwierzyny, bo na jakiś czas zniknęła za potężnym wiatrołomem. Dopiero po kilku minutach zza zwalonego drzewa wyszła łania, a po niej jeszcze jedna sztuka. Było już jasno, dłużej nie dało się czekać. Kolejna łania odjechała do skupu. Pomyślałem, że teraz czas na byka. Wszystko miało tu być trudne i prawie niemożliwe, a wyglądało na znacznie łatwiejsze niż przewidywali moi gospodarze.

- No, Andrzeju! - nie mam słów, w tak krótkim czasie nikt nie strzelił tylu łań. Nie poznałeś jeszcze łowiska, a już nas zawstydziłeś! Koledzy chcą ci podziękować na wigilijnym polowaniu. Zapraszamy cię serdecznie. Co ty na to? – zapytał Adam.

- Uwielbiam zbiorówki, ale mam tylko sztucer, a mówiłeś, że na tym polowaniu bierzecie mioty przy polach, głównie na zające.

- Tak, to prawda. Raz w roku zależy nam na zającach. Dzielimy je na wszystkich, tak aby każdy miał szaraka na wigilijnym stole. To nasza tradycja. Jeżeli zajęcy jest mniej niż myśliwych, to losujemy. Na tym polowaniu często padają również jelenie i dziki. Sztucer może się przydać.

Do zbiorówki mogłem jeszcze spokojnie polować, ale tylko w wyznaczonym terenie. Poranny podchód nie okazał się efektywny. Śnieg chrzęścił pod stopami i zwierzyna słyszała mnie na kilometr. W kilku miejscach znalazłem ślady jeleni. Pojedynczy trop dużego byka i małą chmarę. Niestety, w pobliżu nie było żadnej zwyżki ani ambony. Jeszcze tego samego dnia skleciłem prymitywne siedzisko, obłożone świerkowymi gałązkami. Nie wyglądało imponująco, ale można było wygodnie usiąść. Wbrew pozorom, wcale nie była to łatwa praca. Zmęczony i przemarznięty wróciłem na kwaterę. Moi gospodarze mieli tam zebranie zarządu. Przeciągnęło się do nocy. Nie wiem nad czym tak długo debatowali, ale musiałem się obyć bez kolacji. Obudziłem się dopiero przed dziesiątą. Basia miała już urlop, a Adam preparował jej byka. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego wtedy był w tak kiepskim humorze. Basia strzeliła byka, za którym chodził przez całe rykowisko. Może nie było to jakieś cudo, ale ponad pięć kilo na łbie nosił.

Na wigilijnej zbiorówce zameldowało się zaledwie dziewięciu myśliwych. Tylko ja ze sztucerem bez lunety, a reszta z dubeltówkami. Nie miałem złudzeń, zające były priorytetem. Nie brałem udziału w losowaniu kartek. „Śrutówki” ustawiano nad polami, a mnie przypadało najbardziej oddalone miejsce. Uzasadnione rozwiązanie i logiczne. Mieliśmy polować do dwunastej, a potem opłatek, ognisko i przedświąteczny posiłek. Już w pierwszym miocie szarak przedefilował na wysokości mojego stanowiska, ale sam się ułaskawił takim wyborem. Kolejne pędzenie zaliczyłem jako słuchacz. Kilkanaście strzałów i okrzyki naganiaczy głoszących dziki, które na linię nie wyszły. W połowie polowania mieliśmy cztery zające. Niewiele, jak na szumne zapowiedzi prowadzącego. Nie miał zbyt wesołej miny, ale obiecywał poprawę. I tak się stało. Trzeci miot, to prawdziwa kanonada. Jedenaście strzałów i kolejne cztery koty. Dwa z nich minęły mnie w odległości kilkunastu kroków. Widok zaiste wspaniały, ale jakoś żal …

Kończyliśmy polować, obstawiając bagno nad polami i duży młodnik. Ledwie ruszyli naganiacze, a przepiękny rudzielec szybko zaczął się przemieszczać środkiem niewielkiego rowu. Oglądałem dużego lisa przez kilkanaście sekund. Zniknął bez strzału. W młodniku zawrzało. Głośne okrzyki i wyskakujący dzik. Pojedynek zmierzał w stronę sąsiada z prawej. Przygotowani na zające myśliwi gorączkowo zmieniali amunicję. Wycinek był szybszy. Przeskoczył linię zanim kolega załadował brenekę. To sprawiło, że spokojnie oddałem strzał przy ścianie wysokiego lasu. Było już trochę daleko, ale kula wylądowała w celu. Co za radość. Na oczach tylu widzów zrolował jak zając. A jednak sztucer zwyciężył, bo królestwo należało do mnie. Gratulacjom nie było końca. Zająca jednak nie dostałem. „Śrutowcy” zgodnie przyznali sobie po jednej sztuce, a moje trofeum przeznaczono na bal sylwestrowy.

Basia pojechała na wigilię do brata, a ja zostałem sam. Przygotowała kilka potraw, ale jakoś nie miałem apetytu. Samotna wieczerza nigdy nie nastraja optymistycznie. Sądziłem, że dobrze zrobi mi godzinny spacer. Niestety, rozpętała się prawdziwa zawierucha. Musiałem dołożyć drewna do pieca, bo robiło się coraz zimniej. Wiatr zerwał linię energetyczną i powalił wiele drzew. Trzeba było kończyć wigilię przy świecach. Moja gospodyni nie wróciła na noc. Pojawiła się dopiero za dwa dni. Po południu wybrałem się do lasu, ale nie wypadało zabierać broni.

Do końca roku nie pozwolono mi polować. Sylwestrowa zbiorówka miała swoje prawa. Niestety, tym razem nie otrzymałem zaproszenia. Przesiedziałem dzień na kwaterze. Moja gospodyni szybko wróciła do domu. Była sfrustrowana i zmęczona, ale nie zdradziła powodów takiego zachowania. Po godzinie zjawił się jej brat. Był jeszcze bardziej wściekły, ale i on zachował milczenie. Nie pytałem o nic. Zamknąłem się w swoim pokoju i otworzyłem butelkę nalewki. Smakowała wyśmienicie. Przed dwudziestą zasiedliśmy do kolacji. Adam nie wytrzymał. Opowiedział wszystko. Na pokocie ułożono cztery byki, a wolno było odstrzelić tylko dwa. Już w pierwszym miocie wykonano plan. Kolejne dwa padły podobno przez pomyłkę. Czasami zdarza się, że szpicaki mają poroże mniejsze od łyżek i wtedy takie rozumowanie można uznać za zasadne. Niestety, jeden okazał się ósmakiem, a drugi dziesiątakiem. Obaj „szczęśliwcy” byli gośćmi na polowaniu. Pełnili funkcje sekretarzy PZPR w komitecie powiatowym. Prowadzący miał ogromny dylemat. Jak ukarać takich gości? Czy w ogóle było to możliwe? Panowie nie przystali na propozycję kupna obu byków na użytek własny. Miały zejść z planu jako łanie. Oczywiście, zabrali trofea, a tusze trzeba było zagospodarować we własnym zakresie. Basia bała się konfrontacji z komitetem partyjnym. Nadleśniczym była od niedawna i nie chciała stracić stanowiska. Adam miał podobny dylemat. Prowadził to polowanie i nic nie mógł zrobić. Wiedział, że będzie się z tym źle czuł, a niesmak pozostanie na długo. Najgorzej wyszedłem na tym ja. Strzeliłem przecież cztery łanie i nabyłem prawo do darmowego byka, ale w tej sytuacji nie było go już w planie...

Nowy rok przywitaliśmy hucznie i w szampańskich nastrojach. Nie było petard, ale kilka myśliwskich salw rozbrzmiało echem po lesie. Na początku stycznia nie mogłem zmusić się do polowania. Brak odstrzału na zasłużonego byka jakoś zniechęcał. Owszem, odbyłem kilkanaście wielogodzinnych spacerów, ale bez broni. Chyba wyglądałem na frustrata, bo Basię ogarnął niepokój. Obiecała mi darmowego byka w kolejnym sezonie i to w czasie rykowiska, a ja ciągle byłem marudny. Zmusiłem się do polowania dopiero po gorących namowach Adama. Do wykonania planu brakowało jeszcze pięciu łań, a miejscowi myśliwi jakoś nie wykazywali ochoty. Sezon kończył się za trzy dni. Pozostały ciche pędzenia i zasiadki na ambonach. Nie wiem jakim cudem, ale już pierwszego dnia podszedłem chmarę na strzał. Ba, udało mi się posłać w jej kierunku nawet dwie kule, tyle tylko, że nie znalazłem na zestrzale ani ścinki włosów, ani farby. Zeszłoroczna łańka leżała kilkadziesiąt metrów dalej. Nie farbowała. Druga, odłączyła się od reszty i jej tropem pomaszerowałem. Już po kilkunastu krokach miałem pewność, że to ta, strzelana. Wyraźna posoka, ale prawie pół kilometra bez efektów. Położyła się w młodniku i tam już została. Adam nie mógł uwierzyć w moje szczęście, a Basia była zachwycona. Humory dopisywały, bo długo siedzieliśmy przy kominku. Moja nalewka szybko się skończyła …

Sądziłem, że limit szczęścia został już wyczerpany, ale nic z tych rzeczy. Następnego dnia podszedłem kolejną chmarę. Tym razem tylko jeden strzał, ale łania została na miejscu. Niestety, nie obyło się bez problemów. Kruki znalazły ją szybciej od Adama i trochę poszarpały. Basia zabrała ją na użytek własny. Po południu „odpoczywałem” na moim siedzisku. Przecierałem oczy ze zdumienia, bo cztery jelenie przedefilowały kilkanaście kroków od zwyżki. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Kolejna łania i cielak. Adam słyszał moje strzały i zanim zabrałem się do patroszenia, odnalazł mnie. Nie chciałem już polować, ale ciche pędzenia uwielbiałem. Ostatni dzień sezonu i piątka myśliwych. Do odstrzału pozostała tylko jedna sztuka.

Naganiaczami byli dwaj pracownicy leśni. Dobrze znali teren. Jak na tak małą grupę myśliwych, braliśmy duże mioty. Miałem wrażenie, że zbyt wielkie. Pierwsze pędzenie trwało prawie godzinę. Kolejne dwa, jeszcze dłużej. Wszystkie bez efektów. Jelenie były, ale omijały nasze stanowiska. W następnym miocie Adam dołączył do naganiaczy, z prawem strzału do tyłu. To była dobra decyzja, bo już po kwadransie oddał dwa strzały. W tym momencie na linii oddziałowej stanął potężny byk. Nosił wieniec uwsteczniającego się szesnastaka. Był stary, ale majestatyczny i piękny. Aż mi dech zaparło. Szkoda, bo takich okazji ma się w życiu niewiele. Zniknął równie szybko jak się pokazał. Polowaliśmy tylko na łanie. Tym samym tropem podążały trzy inne sztuki. Dwie łanie i cielak. Mogłem spokojnie oprzeć się o drzewo i wycelować. Tylko, która z łań jest matką cielaka. Uznałem, że ta większa. Nie pomyliłem się, młodsza łańka powędrowała na pokot. Była tylko trochę cięższa od cielaka strzelonego przez Adama. Byliśmy zmęczeni i zadowoleni. Plan wykonany.

Zbierałem się do odjazdu. Cztery tygodnie szybko minęły. Nastrzelałem się jak nigdy, nie pamiętam takiej dawki szczęścia. Zabrakło tylko byka na okrasę. Musiałem poczekać do rykowiska, ale to już zupełnie inna historia …

 

Andrzej Klaman

Kategoria: Wydarzenia